Po raz pierwszy mąż zabrał mnie na żagle ponad 15 lat temu. To były cztery dni w deszczu, z cholernie mocnym wiatrem i kompletnie bez słońca. Bywały chwile, że nie padało. Ciuchy dosuszałam dopiero po powrocie do domu. A przechyły? Byłam tak wystraszona, że myślałam tylko o tym, żeby nie puścić relingu. Na szczęście mieliśmy wtedy doskonałego sternika. Przy takim wietrze niewielu sobie radzi. Dla mnie było wariacko i ekstremalnie, ale ... wracałam na Mazury później co roku. I za każdym razem, kiedy trzeba było spakować plecak na koniec rejsu, myślałam już o kolejnym wypadzie. Potem jeszcze chwila podróży malowniczymi i krętymi drogami wśród lasów i pól i długie miesiące oczekiwania na to uzależniające bujanie... Korki i nudna A1 wydawały się jeszcze bardziej szare i wydłużające podróż w nieznośną nieskończoność. A dziś zaglądamy do Ogonek na świeżą rybkę, do "Kei' w Węgorzewie na piwko, albo do Giżycka na herbatkę z rumem. I zapach jeziora towarzyszy mi zawsze, kiedy mam na to ochotę. I takie to są właśnie "konsekwencje" wyjścia za mąż za Mazura. Przyjemne bardzo, nie powiem...
Dziś więc anioły na żeglarską nutę... Za pomyślny rejs, który już niebawem.
Cudowne są te anielice! A rejsu oczywiście zazdraszczam :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :-)