"Malinowa opowieść"

               Ponad 15 lat temu , zaledwie kilka miesięcy przed rozwiązaniem , mój teść pokazał mi piękne miejsce parę kilometrów od centrum Gołdapi... Najpierw jechaliśmy szutrową drogą przez las, potem po obu stronach drogi pokazały się falujące morza traw. Szybko wpadło mi w oko gęsto zarośnięte starodrzewem wzgórze za zakrętem . Okazało się ,że niedaleko tata obmyślił wyremontować stary , zniszczony dom . Na tym kawałku ziemi stały jeszcze dwa stare domy , parę kroków dalej , w bardziej zacisznym miejscu i dokładnie pośrodku posadzonych jeszcze przed wojną lipowo - dębowego ogrodu . Był upalny lipiec. Było tylko słychać szum tysięcy owadów, wiatr i mnóstwo ptaków ...Serce mi zabiło. Po paru chwilach miałam w wyobrażni to miejsce uporządkowane , ze szpalerem róż przy ganku małego domku i zapachem mojej ulubionej szarlotki w ogrodzie ... Nie miałam pojęcia ,że za kilkanaście lat tu będzie moje miejsce na ziemi... Nie przypuszczałam nawet....
               Lata mijały... . Spokojnie robiłam karierę zawodową , wychowywałam dzieci ,gotowałam , czytałam i ...marzyłam . Tak jak to w życiu . Kiedyś ,żeby uspokoić myśli i uciec na chwilę od obowiązków i codzienności , "namalowałam" sobie mój świat . Taki na jaki miałam ochotę, stworzyłam  go sobie na kartkach papieru . To mogłam bez żadnych ograniczeń . Wyobrażnię wycisnęłam jak cytrynę.
               Wybudowałam w końcu ten dom z mojej opowieści -  właśnie pośród tego starodrzewu . Teraz wiosną budzą mnie sikorki , usypia puszczyk i żaby latem... Tuż po przeprowadzce  weszłam na górny taras domu , skąd najpiękniej widać łąki i las kilometr dalej . I dotarło do mnie,że ja znam ten widok , który mam przed oczami . Już  go kiedyś widziałam . I przypomniałam sobie , że to przecież ilustracja z okładki mojej książki . Powstała dokładnie pięć lat wcześniej niż mój dom . Do dziś zadaję sobie pytanie : czy to ja wybrałam to miejsce , czy to miejsce wybrało mnie.



                                                     
                                                        MALINOWA  OPOWIEŚĆ

                                                        Moim dzieciom - za to , że są...
  
   Marianna uwielbiała swój własny świat . I nie zamieniłaby go na żaden inny. Kochała swój dom  ukryty w cieniu starych dębów, mogła co rano biec nad staw , żeby zobaczyć , czy znów przyleciały łabędzie , mogła poczuć na stopach dotyk chłodnej rosy , a potem nie spiesząc się wcale - czekać , aż świeży poranek ustąpi miejsca dniu . Ten z kolei bywał niezwykle intrygujący chociażby dlatego , że nikt nie wiedział , co przyniesie. Nawet Marianna , a Marianna lubiła dużo wiedzieć...
   Ale było jeszcze coś , co Marianna kochała najbardziej . Coś , co sprawiało , że poranna rosa była miękka jak puch , słońce jasne jak nadzieja w sercu ... coś , co sprawiało , że "  bez pachniał jak bez , a łzy były pełne łez "...
   Największą miłością Marianny była muzyka . Muzyka wypełniała jej świat po brzegi . Była zawsze w otwartym oknie w kuchni ( kiedy Marianna piekła szarlotkę ) , w salonie na kanapie wśród haftowanych w maliny poduszek i na strychu tuż obok małego okienka , skąd doskonale było widać cały bukowy las... Można ją było znależć nawet w cukierniczce i na werandzie , gdzie słychać ja było najczęściej . Siadała w starym wiklinowym fotelu i patrzyła z uśmiechem , jak różane krzewy skłaniają ku niej swoje główki i słuchają...
   Słuchały jak Marianna gra na fortepianie. Róże w kolorze pomarańczy były przekonane, że najpiękniej muzyka brzmi rankiem - tuż przed wschodem słońca, z kolei białe twierdziły, że to co najpiękniejsze można usłyszeć po obiedzie. Zaś róże w kolorze fuksji były zgodne co do tego, że największy czar ma muzyka wieczorem - na moment przed zachodem słońca. Mówiły, że nawet maciejka pachnie wtedy najmocniej, a dlaczegóż by tak miała pachnieć, jak nie dla muzyki...
    A Marianna grała i grała nie wiedząc nawet, że lubi to samo co fuksjowe róże. Grała prawie całe dnie... I te deszczowe i te słoneczne, grała latem i zimą, wiosną i wczesną jesienią.
    Dom żył, bo była w nim Marianna, a Marianna żyła , bo była w nim muzyka.
Czasami Marianna zastanawiała się, dlaczego tak ją lubi. Przecież nie raz i nie dwa muzyka nie pozwalała jej spokojnie zasnąć, chodziła za nią krok w krok aż do Jagodowej Polany. Nawet kiedy Marianna bardzo szybko przebiegała rumiankową łąkę okazywało się, że muzyka była już po drugiej stronie. Siedziała sobie spokojnie na skraju łąki i patrzyła na zdyszaną i zdumioną Mariannę.
    Bywały dni, kiedy Marianna wolała jednak zostać sama. Tak po prostu. Pobyć sama ze sobą i już. Marianna mawiała wtedy, że idzie na spacer, żeby ułożyć sobie świat. Nikt jej nawet nie pytał, co miała na myśli. Wszyscy wiedzieli, że dla Marianny to bardzo ważne, cokolwiek by to miało znaczyć.
     W takie samotne dni Marianna znikała zaraz po śniadaniu ( bo bez śniadania nie ruszała się nigdzie ) i zdarzało się,  że wracała dopiero na kolację. Lubiła te swoje samotne spacery może dlatego,  że wracała do domu spokojniejsza i jakby lżejsza... Czemu czuła się lżejsza - nie wiedziała, ale wiedziała bardzo dobrze , kto zawsze czeka na nią na werandzie nawet wtedy, kiedy wracała tak póżno, że słońce dawno już zaszło, a głośny rechot żab zagłuszał wieczorny koncert świerszczy.
     Muzyka zawsze tam była. Dzięki niej Marianna nigdy nie była sama.
Dlatego zwykle zbyt długo nie zastanawiała się, dlaczego tak ją lubi. A ponieważ nie lubiła zbyt długo zastanawiać się nad pytaniami, na które zbyt trudno znależć odpowiedż ( albo też nie ma na nie żadnej odpowiedzi ), więc już dawno przestała się nad tym zastanawiać w ogóle . To przecież tak jakby zastanawiać się, dlaczego pod koniec maja liście dębu są bardziej zielone niż na początku pażdziernika. Po prostu: liście dębu pod koniec maja są zawsze bardziej zielone niż na początku pażdziernika. Wszyscy wiedzą, że tak jest.



                                                                       cdn.....


                                                                           




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz